Staram się o zdobycie kolejnego dyplomu. Który to już kolei, to straciłam rachubę. No któryś. W związku z moja pasją zbierania dyplomów miałam wątpliwe szczęście spotkania kilku promotorów różnego gatunku.
Jedna zaraz na początku moich kontaktów z mną postanowiła zaciążyć nie bacząc zupełnie na swoją siwą głowę i wiek nieadekwatny zupełnie.
Drugi, z tytułami nie mieszczącymi się w jednym wierszu, nawet nie oglądał mojej pracy. Priorytetem dla niego było to, by wszystkie prof. i hab. znalazły się w odpowiedniej ilości i kolejności na stronie tytułowej.
Trzeci nie chciał mnie nawet oglądać, czuł wyraźne obrzydzenie do studentów płci babskiej.
Czwarty zwolnił się za nim zdążyłam go poznać.
Piąty bardziej wolał iść ze mną do łóżka, niż wnikać w moją pracę naukową.
Szósty wreszcie, w czasie rozmowy telefonicznej,. na moje uprzejme zapytanie o termin sprawdzenia, ryknął na mnie, że on nie ma czasu, bo on pracuje, i jeśli sobie wyobrażam, że rzuci wszystko i będzie sprawdzał moje wypociny, to jestem w grubym błędzie. No tak właśnie myślałam. Przynajmniej po dwóch tygodniach od czasu, gdy otrzymał moje wypociny.
Ten szósty, na widok pierwszego rozdziału, zawył głosem wilkiem, że sobie nie życzy kawałków, bo on ma słabą pamięć i jeśli mu przyniosę kolejny rozdział, to on nie będzie pamiętał, co było w pierwszym. I żebym się nie wygłupiała i pisała całość i mu przywiozła. No i przywiozłam. A jego bidulka nie było. To zadzwoniłam i usłyszałam, że chyba jestem naiwna, jeśli sobie myślę, że on będzie siedział w ferie na uczelni i czekał na moją pracę. No tak sobie myślałam, więc pewnie naiwna jestem.
Przyznam się, że po moich doświadczeniach z promotorami mocno się zastanawiam, czy warto dalej studiować. I tak się właśnie dba o edukacji młodego (sic!) pokolenia, które w pędzie do wiedzy leje ciepłymi sikami na nowy samochód, włoskie buty czy wczasy w Lądku Zdroju.
Eia
[email protected]