W kinie byłam. W miejscowym kinie byłam. Oszalałam i w miejscowym kinie byłam. Określenie "za króla Ćwieczka" to niesamowita nobilitacja, gdy się mówi o moim miejscowym kinie. Ale oszalałam i postanowiłam pójść. Może nie oszalałam, ale nie mam czasu, by udać się do normalnego. A że mnie przyparło i potrzebę ogromną pójść, to zaryzykowałam.
Wentylacji brak, nagłośnienie lepsze w moim w dwudziestoletnim magnetofonie szpulowym, z foteli prawie wychodzą sprężyny i żadnych popcornów czy ogromnych kubków z napojami tuczącymi. Towarzystwo wokół jakby zbyt głośne, zbyt śmiejące się, zbyt pachnące, zbyt śmierdzące, zbyt mlaskające, zbyt...
Ponoć miernikiem wartości filmu jest własny zadek. Gdy się wychodzi z kina z bolącym, znaczy film do bani, gdy nie boli, znaczy było OK. Przed wczorajszym seansem zrobiłam zastrzeżenie, że skoro w TAKIM kinie film oglądam, to nie liczy się miernik dupny, bo nijak się nie da z takich foteli wstać po półtorej godzinie bez odcisków na pośladkach. Nie da się i już. Nigdy w życiu!
Nic mnie nie bolało. Nawet uszy od huśtawki dźwiękowej (cisza absolutna, hałas okrutny, cisza, hałas, cisza, hałas...) nie bolały, nawet tyłek, nawet oczy. Nic. Może tylko gęba trochę od uśmiechu tak szerokiego, jak się tylko da. Nie śmiechu nawet, ale właśnie uśmiechu. Takiego ogromnego, ciepłego i pełnego zrozumienia.
Nigdy w życiu się tego nie spodziewałam. Bardzo polecam film. Nawet dwa razy pod rząd...
W imieniu swoim
Eia
[email protected]