W końcu XIX wieku pewien znany polityk, gdy już zupełnie nie wiedział, co powiedzieć na jakimś publicznym zgromadzeniu, mówił po prostu „Gladstone”; i tłum wiwatował. Współcześnie, gdy wszystko inne zawodzi politycy mówią "oświata" - i zapada pełne szacunku milczenie. Wszak wszyscy wiedzą, że nauka to podstawa.
Mam siostrę. Dobrze, dobrze, wiem, nie ma się czym chwalić. Nie mam takiego zamiaru. Wręcz przeciwnie. Po obserwacjach młodzieży z przedziału wiekowego mojej siostry stwierdziłam, że gdyby przeważająca większość dzieci opuszczała szkołę w wieku lat czternastu czy piętnastu i zaczynała zaraz potem pracować, znikłoby wiele problemów psychologicznych, które od kilkudziesięciu lat kojarzą się nam z nastolatkami. Ale niestety, wykształcenie, a zwłaszcza jego wyższe szczeble, jest słusznie uznawane za formę ciągłego inwestowania, koniecznego do utrzymania w ruchu gospodarczej machiny społeczeństwa. Ważne się zatem staje, czy liczba młodych ludzi kończących wyższe uczelnie nie przekracza popytu na nich. A pewnie, że tak!
Według danych demoskopów, obopów i innych jakiśopów pomiędzy absolwentami legitymującymi się dyplomem uczelni wyższych jest znacznie mniej bezrobotnych niż pomiędzy osobami nie legitymującymi się czymś takim. I o czym to ma świadczyć? Czy poprawnym będzie wniosek, że ukończenie studiów daje większą szansę na zatrudnienie? A figę! Część żaczków, po skończonej edukacji, nie znajduje pracy w swoim zawodzie. I tak słyszy się o wielu absolwentach medycyny, dla których nie było etatów w szpitalach, którzy to muszą pracować przy akwizycji leków. Mają tylko mały problem - 5 lat po ukończeniu uczelni tracą ważność ich uprawnienia, jeśli nie będą pracować w zawodzie. I jeszcze coś. Niedoszli lekarze, zamiast zasuwać za kiepskie pieniądze na dyżurach trwających bez przerwy 48 godzin (są takowi), wolą inkasować zgrabną sumę co miesiąc, pracować 8 godzin, spać co noc we własnym łóżku (sic!). Można im się dziwić?
Część z absolwentów uczelni wyższych, bez względu na kierunek, zostanie zatrudnionych w urzędach przez biurokratów zawsze dążących do powiększenia swojego królestwa. I tak fizyk jest inspektorem pracy (znam takiego), historyczka sprzedaje meble (w dziale exportu), ekonomista gra w golfa. Dlaczego w golfa? Bo tak, przecież coś musi robić, a pracy wszak nie ma.
A co w takim razie z moją siostrą? Jeśli w perspektywie ma jeszcze kilka dobrych lat nauki, których efektem będzie wielkie nic (takie mocniejsze NIC), to czy warto inwestować czas, pieniądze i energię, by zdobyć ten upragniony dyplom? Przypominam, że wykształcenie, to nie tylko przepustka do pieniędzy i prestiżu, to przede wszystkim rozwój siebie. Znajomość nauk ścisłych, przyrodniczych i filozoficznych, będących częścią osiągnięć każdego cywilizowanego człowieka jest wykształceniem klasycznym. Dziś niestety, produkuje się specjalistów w jednej wąskiej dziedzinie (o ile pozwoli im się w niej pracować), którzy mają nikłe pojęcie o tym, co się dzieje poza ich mikroświatem zawodowym. Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży uczenie - święte słowa. Tyle tylko, że kiepsko się zapowiada, bo znajoma polonistka, nabawiwszy się anemii, domowym sposobem podnosi poziom żelaza. Gotuje gwoździe z wodą i napar wypija...
[email protected]