Nie było szansy, żeby kupić ubrania w sieciówce, bo mój rozmiar był o kilka iksów za duży, aby załapać się na standardową ofertę. Musiałam ubierać się w rzeczy, które spokojnie mogłyby posłużyć również za firanki, fartuszki czy worki na ziemniaki.
Nigdy nie należałam do osób szczupłych i już w czasach szkolnych musiałam mierzyć się z przykrymi uwagami bezwzględnych kolegów i koleżanek. Choć czułam się spełniona, odbicie w lustrze stale mi przypominało, że mam coś jeszcze do zrobienia, żeby poczuć się naprawdę dobrze.
Pewnego dnia, dla żartu, zawarłam zakład o to, że w ciągu miesiąca zdołam zrzucić 5 kilogramów. I w taki sposób zaczęła się moja droga do całkowitej metamorfozy. Już po kilku miesiącach byłam o 33 kilogramy lżejsza, choć nie zastosowałam żadnej restrykcyjnej diety. Zmieniłam tylko kilka codziennych nawyków, które pomogły mi zmniejszyć kaloryczność tego, co jadłam, i robić to rozsądniej.
Odkąd zrzuciłam z siebie balast, minęło już kilka lat, ale nie doczekałam się efektu jo-jo, dlatego uznałam, że skoro moje sposoby okazały się skuteczne, warto się nimi podzielić. Stosując sumiennie te zasady, w ciągu dwóch miesięcy można schudnąć ok. 5-8 kilogramów. I to bez większych wyrzeczeń.
1. Podstawą moich zmian było wprowadzenie regularnych posiłków. Zaczynałam od śniadania o godzinie 8, o 11 jadłam drugie śniadanie, o 14 obiad, o 17 podwieczorek i kończyłam dzień kolacją o godzinie 20. Dzięki temu nigdy nie byłam głodna. Nie chciałam też zasypiać z burczeniem w brzuchu. Dlatego między ostatnim posiłkiem a snem nie pozwalałam sobie na przerwę dłuższą niż trzy godziny.
2. Piłam dużo wody, minimum dwa litry dziennie. To nie tylko sprawiało, że łatwiej było mi utrzymać uczucie sytości, ale również wspomagało procesy trawienne, dzięki czemu waga spadała szybciej.
3. Uwielbiam mięso i nie wyobrażałam sobie, żeby coś mogło je zastąpić. Dlatego zmieniłam podejście do jego obróbki. Zamiast smażonego na tłuszczu, postawiłam na gotowane w wodzie lub grillowane. Częściej wybierałam też drób, zwłaszcza filet z kurczaka. Mogłam zrobić z niego kotlety, pulpety, gołąbki, spaghetti i wszystko inne. Zrezygnowałam jednak z sosów na bazie mąki, które sztucznie podbijały kaloryczność dań.
4. Zmieniły się również proporcje na moim talerzu. Podczas gdy wcześniej zapychałam się chlebem, a warzywa były tylko dodatkiem, w czasie diety to właśnie chleb był symboliczną częścią posiłku (nie chciałam go sobie odmawiać, aby wytrwać). Do kolacji i śniadań szykowałam jednak sałatki lub miskę pomidorów, żeby zjeść dużo i się najeść, nie martwiąc się o niepotrzebne kilokalorie. Podobnie było z obiadami: maleńkiemu kawałkowi mięsa i łyżce ziemniaków lub kaszy towarzyszyła niebagatelna porcja surówki.
5. Nauczyłam się szukać zamienników. Zamiast majonezu do jajek, szykowałam dip z gęstego jogurtu naturalnego z odrobiną soli i sypkiej wędzonej papryki. Czekoladę zamieniłam na zdrowe słodycze, np. kulki kokosowe z kaszy jaglanej lub brownie z fasoli (w sieci jest mnóstwo przepisów na słodkie cuda-wianki). Zawsze, kiedy miałam na coś ochotę, jadłam to, sprawdzając wcześniej, czy jestem w stanie zamienić składniki na zdrowsze i mniej kaloryczne.
6. Owoce jadłam tylko na drugie śniadanie. W godzinach popołudniowych metabolizm spowalnia, dlatego trudniej poradzić mu sobie z przetworzeniem cukrów. Na podwieczorek z kolei polecały się warzywa.
7. Powiedziałam bliskim o swoich planach. Choć początkowo nie zareagowali spektakularnym aplauzem i wsparciem, nie chciałam złamać danego im słowa. Z czasem, kiedy kolejne gubione kilogramy zaczęły kształtować moją sylwetkę, słowa uznania i podziwu dla mojej przemiany dawały mi kolejnego kopa do działania. Po dwóch miesiącach odchudzanie stało się dla mnie oczywiste i zupełnie weszło w krew.
8. Zostawiłam na pamiątkę spodnie w największym rozmiarze, jaki nosiłam. W chwilach słabości (tak, dopadają każdego!) zakładałam je i owijałam na sobie z uśmiechem. To pozwalało mi przetrwać kryzys i kontynuować walkę o lepszy wygląd i samopoczucie.
9. Nigdy nie byłam fanką sportu (tak jest do dziś), dlatego aktywności fizycznej poszukałam w codziennych czynnościach. Częściej wychodziłam na spacery i zostawiałam samochód pod domem, kiedy musiałam wybrać się do pobliskiego sklepu. Zamiast windy, wybierałam schody. Zaprzyjaźniłam się też z rowerem. Z czasem polubiłam też stepper, który pozwalał mi ćwiczyć, oglądając jednocześnie ulubiony serial, jednak nie jest to rzecz niezbędna. Każdy ruch był tu lepszym wyborem niż jego brak.
10. W wolnych chwilach czytałam i pogłębiałam swoją wiedzę. Poznałam procesy odpowiadające w organizmie za odkładanie tkanki tłuszczowej i starałam się temu przeciwdziałać. Obserwowałam też postępy innych osób, które zmagały się z podobnym wyzwaniem. Razem było nam raźniej.
Źródło zdjęcia: iStock
Komentarze
Komentarze publikowane pod artykułami są prywatnymi opiniami użytkowników portalu.
Właściciel portalu nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii.